piątek, 20 kwietnia 2012

Wstęp




Wiglia

Wigilia. Siedzę sam. Chociaż niekoniecznie. Przede mną stoi szklanka burbona, którego smak zawsze kojarzył mi się z papierem. Ale piję, Bo co mam pić? Martini ze spritem? Co to to nie. Przynajmniej to mi wyszło w życiu – nie być gejem. No, jest jeszcze barman. Ciekawe co mu chodzi po głowie? Chyba rozładowuje swoją frustrację wycierając szklanki. Najwyraźniej mnie nie lubi. Jestem przecież jedynym klientem w tej spelunie. Koleś pewnie chciałby już zamknąć interes i wrócić do domu, do żony i gromadki dzieci. Żona go zdradza. Jak nic. Na pewno. Z sąsiadem. Albo listonoszem. A może ich sąsiad jest właśnie listonoszem? Hm. Czy ja to mówiłem na głos? Kurwa. Kończę drinka i rzucam banknot na stół. Mówię barmanowi, że reszty nie trzeba. I tak mi go żal. Chociaż tak naprawdę nic o nim nie wiem. Na odchodnym dodaję – Wesołych świąt. Nie odpowiada. Nic dziwnego – żona zdradza do z listonoszem. Wychodzę na pusty dziedziniec. Nie wita mnie siarczysty mróz, śnieg, bałwan ani dzieci rzucające śnieżki. Nie ma nawet zasranej reklamy coca-coli. Kurwa. Ale przecież mogło być gorzej. Przynajmniej jestem zdrowy. Nie mam raka. Mam taką nadzieję bynajmniej. Nie mam też gdzie iść. No bo gdzie miałbym niby iść? Na pasterkę mógłbym pójść, ale nie pójdę. Nie wiem czemu. Kurwa. Nawet światła na ulicy wyłączyli. Ciemno jak w dupie. Kurwa mać. Miałem nie przeklinać. Kurwa. Idę przed siebie. Mijam kamienice mojej niedoszłej dziewczyny. Serce mi przyspiesza, ale to chyba z powodu walorów okolicy. Kogo ja chcę oszukać? Nawet dresy mają co robić w Wigilię. Pewnie z rumieńcami na licach rozpakowują szeleszczące prezenty. Firmowe nowe adidasy, bo tatuś pewnie poseł. Albo senator. Albo ksiądz. Kurwa...Kurwa, powtarzam się. Ale przecież jestem sam na własne życzenie. Mógłbym być teraz z rodzicami, ale wolę pielęgnować swoje nieszczęście. Zachowuję się jakbym występował w filmie... Zajebiście romantyczny się zrobiłem. Szkoda tylko, że nikt nie widzi. Szczególnie moja była. W sumie to mi ona wisi. Ale tak żeby jej żal dupę ścisnął to bym się nie pogniewał. No i temu frajerowi co ją poderwał. Myślę sobie, że fajnie by było zapalić papierosa. Tak „szpanersko”. Tyle tylko, że nie palę. Głupi nie jestem. Żałosny – może. Ale nie głupi. Czekam cierpliwie na ten koniec świata o którym pieprzą mi co niedzielę świadkowie Jehowy. Będzie niezła jazda. Nie mogę się doczekać rychłego końca moich jebanych sąsiadów. Skurwysynów jednych. Tacy szczęśliwi z życia? Nasram im kiedyś na wycieraczkę. Jak Boga kocham! No właśnie... Mam nadzieję, że coś tam jest po drugiej stronie. Inaczej będzie stypa. Wierzę, że żeby trafić do nieba nie trzeba chodzić cały czas do kościoła. Wystarczy być dobrym człowiekiem. Cóż...nie praktykuję ani jednego ani drugiego. Z drugiej strony wieczność ze mną samym to byłoby straszne. A może to właśnie o to chodzi? Żyjemy, kształtując w ten sposób nasze życie po śmierci? Nie, to ja już wolę reinkarnację... Chociaż nie. Kocham siebie. Swój światopogląd i charakter. Nie zniósłbym bycia jakimś blond utlenianym niemieckim brunetem... No to może "komytne suysajda" i sprawdzę co dalej? Chociaż nie... Musiałbym powgrywać czarno-białe zdjęcia na fejsa. Za dużo roboty. Kurwa, zimno. Idę. Nie wiem gdzie. Nie wiem po co. Wesołych świąt.